Na co dzień jestem mamą dwóch „dziadulek”, 4,5 letniej delikatnej jak mimoza Jagody i 2,5 letniej, charyzmatycznej jak Janosik Haliny, oraz żoną dowcipnego i błyskotliwego Harnasia, czyli Jaśka spod samiućkich Tater.
Historia Badylarni sięga czasów badylarzy i cinkciarzy, czyli przełomu złotych lat 80-tych. Wówczas to moi rodzice, zaczęli budować swoje ogrodnicze imperium z sałatą i pomidorami, porzucając prace w fabryce. Potem zaczęła się przygoda z kwiaciarnią, którą otworzyli na Nowej Wsi Królewskiej. Już tam, jako ośmiolatka pracowałam z bratem. Gdy tylko kończyliśmy lekcje, otwieraliśmy kwiaciarnię (czytaj: okienko 30 cm/50 cm) i obsługiwaliśmy klientów, przeciskając przez nie, zrobione przez nas prymitywne bukiety.
Badylarnia, to nie do końca kwiaciarnia ze ślicznymi białymi latarenkami, świeczuszkami i aniołkami, nowoczesna pracownia florystyczna czy studio, tylko po prostu stoisko kwiatowe na Targowisku Miejskim Cytrusek, gdzie trzeba pracować DUŻO, SZYBKO I ROBIĆ ŁADNIE, nie odbiegając od standardów ww. Kwiaciarń.
Do momentu, gdy urodziłam dzieci, praca z rodzicami przy kwiatach to był mój dom 24h/dobę. Żyłam pracą, bo ją po prostu uwielbiam i jestem od niej pozytywnie uzależniona. Wprawdzie jest to trochę toksyczne dla stosunków rodzinnych, ale nie znam innego modelu, dlatego przyjmuję z pokorą, że tak ma być i płyniemy dalej. Oczywiście priorytety się zmieniają, gdy pojawiły się dzieci, wyciszyłam się na jakiś czas w swoim energicznym i aktywnym życiu pełnym zamówień, terminów, giełd i życia od Dnia Babci, Walentynek, Dnia Kobiet… ale to wraca jak bumerang. Jak już wykarmisz dziatwę, to znowu jesteś na fali i nie wyobrażasz sobie życia bez takiej fajnej pracy.
Dlaczego?
Bo tu jesteś często chwalony, a człowiek jest istotą próżną, uwielbia, gdy jego ego jest łechtane. Stąd właśnie Badylarnia Córuchny. Po wielu latach niewiary w siebie i jakiegoś zakompleksienia przyszedł w końcu czas na to, żeby się chwalić tym, co robię od dziecka. Skoro wychodzą od nas zadowoleni klienci, to chyba można pokazać swoje prace szerszej publiczności, łącznie ze znajomymi, którzy nie do końca wiedzieli, co ja tam na tym „pogrzebowym” Cytrusku robię.
Codziennie mam jakieś wyzwania i odnoszę swoje małe sukcesy, a to nakręca produkcję endorfin. A kiedy tylko przychodzi klient i pyta; czy pani potrafi? czy da się?- Bez zastanowienia odpowiadam: – „co się ma nie dać, wszystko się da”, i dopiero gdy odchodzi zachodzę w głowę – „ale jak ja to zrobię?” – na szczęście, zawsze wszytko się udaje
Rozmowa z Anną Zwijacz – Badylarnia Córuchny